TESTY
Test Mark Levinson No. 5805
Źródło: HFM 11/2019
Mark Levinson niezbyt często odświeża katalog. Każda nowość jest szeroko opisywana i komentowana, ale tym razem mamy do czynienia z debiutem, który faktycznie może namieszać na rynku. Wprawdzie w katalogu figuruje już wzmacniacz zintegrowany No. 585.5, ale nowa konstrukcja oferuje coś rzadko spotykanego w amerykańskim high-endzie – „przystępną cenę”.
Dla wielu pozostaje ona poza zasięgiem, ale warto zaznaczyć, że sprzęt Marka Levinsona zawsze był drogi, a firma nie konkurowała z innymi ceną, lecz jakością. Urządzenia Marka Levinsona nie budziły pod tym względem wątpliwości; były też zadziwiająco odporne na krytykę domorosłych konstruktorów. Głównie ze względu na inżynierię, precyzyjne wykonanie oraz wartość materiałową. Amerykańska firma zawsze cieszyła się uznaniem audiofilów z technicznym zacięciem, a walory brzmieniowe pojawiały się niejako przy okazji. Jeżeli spojrzymy we wnętrza No. 5805 i No. 5802, wrażenia będą identyczne. Od razu wiemy, że to hi-end pełną gębą i księgowy nie miał wiele do powiedzenia.
Nieprzypadkowo pojawiają się dwa symbole; nowa integra występuje bowiem w dwóch wersjach. Ta ostatnia to propozycja dla osób, które używają tylko transportów cyfrowych. Nie ma w niej ani jednego wejścia analogowego, za to cyfrowych jest aż siedem (włączając Bluetooth z obsługą kodeka aptX-HD). Odważne posunięcie, bo audiofile są zwykle konserwatywni. Nie należy jednak zapominać, że rośnie nowe pokolenie, a ono ma już inne spojrzenie na odtwarzanie muzyki. I zdaje się, że właśnie do niego Mark Levinson kieruje swój produkt. Cena wydaje się skalkulowana sensownie, bo dla pracownika średniego szczebla w korporacji, nie wspominając o dobrym hydrauliku, będzie do przełknięcia, nawet w polskich realiach. A i inteligent uzbiera, jak mocniej zaciśnie pasa.
Dopłata 4000 zł do No. 5805 jest jedną z najlepszych inwestycji w system stereo. Dostajemy za to przedwzmacniacz liniowy i moduł phono MM/MC, dorównujący klasą zewnętrznym urządzeniom za większe pieniądze. Możliwości w domenie cyfrowej się nie zmieniają, pomijając brak dwóch wejść. Najważniejsze, że DAC pozostaje ten sam, a to konstrukcja chyba już na miarę trzeciej dekady XXI wieku.
Widok piękniejszy
niż Tatry o świcie.
Budowa
Na zdjęciach wzmacniacz prezentuje się lekko, ale nie dajcie się zwieść pozorom. To kawał pieca (ponad 28 kg), w dodatku nieporęczny przy przenoszeniu. Bryła opiera się na czterech niskich nóżkach. Warto o tym pamiętać, bo w czasie stawiania na półce można sobie przygnieść palce.
Uroda to kwestia gustu, ale Mark Levinson stawia na cechy, którym upływ czasu niestraszny: prostotę, symetrię i skromną surowość. Wzornictwo jest czysto użytkowe i nie epatuje ozdóbkami. W dodatku wzmacniacz, niczym kameleon, powinien się wkomponować w dowolne otoczenie. Nie przyciągnie uwagi, ale kiedy przyjrzeć mu się dłużej, potwierdzi swoją klasę.
Przedni panel o grubości 25 mm wytłoczono z aluminium. Został najpierw wypiaskowany, a potem – anodowany na czarno (jedyna wersja kolorystyczna). Na froncie znalazły się dwie gałki. Lewa służy do wyboru źródła, prawa – do regulacji głośności i nawigacji po menu. Na błyszczącej szklanej płytce w centrum widać niewielki wyświetlacz i dwa przyciski: menu i standby. Obok umieszczono zamaskowane, bo wyglądające z daleka jak trzeci przycisk, wyjście słuchawkowe typu duży jack. Na szczęście, Mark Levinson nie uległ modzie usuwania dziurki i nie zmusza ludzi do kupowania nauszników bezprzewodowych.
Wzornictwo i „panel sterowania” są jeszcze surowsze niż w droższym No. 585.5. A skoro o sterowaniu mowa, to wypada pochwalić pilota. Jest poręczny, ma elegancką bryłę i wykonano go z aluminium. Widać, że to nie gotowiec, tylko sterownik zaprojektowany specjalnie do obsługi No. 5085. Dlatego znalazły się na nim tylko niezbędne funkcje, może poza czterema dla źródła, ale jeżeli ktoś się szarpnie na odtwarzacz No. 519, będą jak znalazł.
Analog i cyfra.
Z tyłu jest bogato, jak w Sezamie. Złoto aż kapie z solidnych gniazd analogowych. Najbliżej krawędzi, w obwódkach, zamontowano wyjście RCA z przedwzmacniacza (pre-out, impedancja 55 ?). Idąc w kierunku centrum, mijamy wejście XLR (20 k?), a następnie dwa RCA dla źródeł liniowych (10 k?). Kolejne dwa wejścia RCA służą do podłączenia gramofonu z wkładką MC lub MM. Pojemność reguluje się w krokach 20, 70, 120 i 170 pF, a pozycję wybieramy miniaturowymi przełącznikami (przyda się mały płaski śrubokręt). Poniżej znalazły się pojedyncze terminale głośnikowe, także złocone i zalane plastikiem dla uniknięcia przypadkowego zwarcia. Zasilanie doprowadza gniazdo IEC, zintegrowane z głównym bezpiecznikiem. Na samym dole wylądowały porty kontrolne: Ethernet, RS-232, wejście zewnętrznego czujnika podczerwieni oraz złącza wyzwalacza 12 V. Zestaw uzupełnia USB typu A. Levinson ma stronę internetową umożliwiającą konfigurację lub import i eksport gotowych ustawień oraz aktualizacje softu za pomocą PC i standardowej przeglądarki. Dostępne są też sterowniki popularnych systemów.
W centrum tylnej ścianki ulokowano cztery wejścia cyfrowe: dwa optyczne, jedno koaksjalne i USB typu B. Możliwa jest także komunikacja za pośrednictwem odbiornika Bluetooth, obsługującego aptX-HD. Asynchroniczne USB odbiera pliki PCM do 32 bitów/384 kHz oraz DSD do 256 (11,2 MHz). Wzmacniacz wyposażono w dekoder MQA (Master Quality Authenticated). W formacie PCM użytkownik ma możliwość ustawienia siedmiu charakterystyk filtra cyfrowego, w DSD – czterech.
Konwersję c/a wykonuje 32-bitowy chip ESS Sabre z układem redukującym jitter do pomijalnego poziomu. Zbalansowany konwerter prąd-napięcie zbudowano z elementów dyskretnych.
Sygnał do wyjścia słuchawkowego przechodzi przez wzmacniacz MainDrive. Stosunek sygnału do szumu wynosi w nim 91 dB w całym paśmie akustycznym, a zniekształcenia – poniżej 0,04 % przy napięciu 2 V i obciążeniu 30 omów. Maksymalny poziom to 3,3 V. Impedancja słuchawek może spaść do 2,5 oma (20 Hz – 20 kHz). Jak widać, producenci high-endowych wzmacniaczy zintegrowanych traktują słuchawki poważnie. Skoro na rynku mamy mnogość świetnych konstrukcji, za które klienci płacą nierzadko i 10000 zł, to znaczy, że traktują je równorzędnie z kolumnami i chcą z nich wycisnąć jak najwięcej.
Stopień korekcyjny ma topologię hybrydową, łączącą elementy dyskretne Pure Phono z serii 500 z układami scalonymi o niskim poziomie szumów. Hybrydowy aktywno-pasywny korektor RIAA wykorzystuje precyzyjne rezystory i kondensatory polipropylenowe. Filtr subsoniczny można włączyć w menu.
Za regulację głośności w No. 5805 i No. 5802 odpowiada sterowana cyfrowo drabinka rezystorowa. To rozwiązanie znane z osobnych przedwzmacniaczy Marka Levinsona. Wybierak wejścia zbudowano z przekaźników własnego projektu amerykańskiej firmy. Oba kanały korzystają ze wspólnego zasilania – w tej roli porządny transformator toroidalny o mocy 500 VA, z którego wyprowadzono osobne uzwojenia wtórne. Dalej układ się rozdziela do pełnego dual mono.
Od razu widać, na czym
polega różnica.
Końcówki mocy pracują w klasie AB, a ich topologię przejęto z modelu No. 534. Stopień wyjściowy zawiera dwa szybkie tranzystory sterujące i sześć wyjściowych (15 A/260 V). Do filtrowania napięcia wykorzystano kondensatory elektrolityczne o pojemności 4 x 10000 µF na kanał.
„Numer 5805” dysponuje mocą 2 x 125 W/8 ?, którą podwaja przy spadku obciążenia o połowę. Producent deklaruje stabilną pracę wzmacniacza przy 2 omach, dzięki czemu powinien on sobie poradzić z wymagającymi kolumnami.
Na koniec warto wspomnieć, jak powstają urządzenia Marka Levinsona. Cały proces – od projektu do zaklejenia pudełka – odbywa się stanie Massachusetts. Większość montażu to ręczna praca wykwalifikowanych techników. Maszyny wchodzą do akcji tam, gdzie są dokładniejsze od człowieka. O podwykonawstwie na innych kontynentach nie ma mowy – ML pozostaje amerykański w każdym calu. Kontrolę jakości przechodzi każdy egzemplarz. Producent zapewnia, że udało się uzyskać stuprocentową powtarzalność, co oznacza, że każde urządzenie, kupione w dowolnym miejscu na świecie, będzie identyczne. Nie ma możliwości „trafienia” lepszego czy gorszego egzemplarza. Zapewne w myśl zasady, że gorzej nie ma prawa się zdarzyć, a lepiej się nie da.
Wyświetlacz i dwa guziki.
Konfiguracja
Zdaję sobie sprawę, że 125 W na kanał to nie jest rekord świata; taką moc miewają co bardziej wypasione amplitunery. Dla większości audiofilów z zacięciem technicznym wat to wat, przez co zwykle darowują sobie słuchanie i sprawdzenie efektu brzmieniowego, jeżeli coś im nie pasuje w parametrach. A szkoda, bo Mark Levinson bardzo szybko rozwiewa wszelkie wątpliwości. Po prostu daje w pysk pierwszym dźwiękiem.
Ten cios jako pierwsze przyjmują kolumny. Amerykańska minielektrownia skłoni – lub jeśli zajdzie potrzeba: zmusi do współpracy nawet oporne głośniki. Podłączajcie więc, co chcecie, byle dźwięk Wam się podobał. W kwestii źródła – wiadomo. Powinno być jak najlepsze; tak samo okablowanie. I w sumie to tyle zaleceń.
Ponadczasowe wzornictwo.
Wrażenia odsłuchowe
Rycerze Jedi wiedzą, że Moc wypełnia wszechświat. Spaja materię, definiuje kształt rzeczy i następstwo zdarzeń. Master Levinson nad Mocą panuje i nasyca nią wszystko w swoim otoczeniu, również nas.
Dobrze zacząć słuchanie od męskiego rocka albo jazzu wspomaganego elektroniką. Na początek proponuję Marcusa Millera albo Dream Theater. Zwłaszcza ten pierwszy się nada, bo jest basistą. A bas, jak wiadomo, to podstawa i dlatego na niej chcę zbudować opowieść o tym, jak gra No. 5805.
Mamy tu przedsmak tego, co robią monobloki ML czy d’Agostino. W mniejszej skali, bo cudów nie ma, ale odczuwamy zbliżony charakter: potęgę i głębię. Zdarza się, że idą one w parze z lekkim rozleniwieniem oraz przeciąganiem wybrzmień. Tak jest miło dla ucha i lubimy tę specyficzną miękkość. Mark Levinson inaczej rozkłada akcenty. Pozostawia miękkość, jakimś cudem unikając śladowych oznak spowolnienia. Wydaje się nawet, że najważniejsze są dla niego rytm i tempo, a pozostałe atrakcje pojawiają się niejako przy okazji.
Do potęgi przyzwyczajamy się od razu, zwłaszcza że No. 5805 jej nie eksponuje. Nie cofa też wyższych zakresów, utrzymując pasmo w równowadze. Efekt jest spektakularny, a równocześnie słychać, że konstruktor nie starał się koniecznie podkreślić faktu, że wzmacniacz pięknie trzyma membrany za twarz. Owszem, trzyma, jednak po chwili przestajemy na to zwracać uwagę. Do dobrego człowiek szybko się przyzwyczaja i stan, który inni uznaliby za luksus, traktuje jako coś oczywistego. Rytm i tempo zawsze okazują się ważniejsze i zmuszają stopę do przytupywania. Przy okazji fundują nam precyzję i czystość niskich tonów. Wygląda to trochę tak, jakby No. 5805 uznawał wszelkie przeciągnięcia i opóźnienia za błąd. Wyrzuca je więc z nagrań i pozostawia fakturę uporządkowaną niczym maszerujące dziarsko szeregi wojska.
Równie dziarska okazuje się dynamika. Jak zaznaczyłem, nie są to monobloki o mocy kilowata, więc ściany pozostają na swoim miejscu. Mimo to wzmacniacz serwuje estetykę, którą zwykliśmy określać mianem koncertowej. Chwilami okazuje się nawet nieco… kłopotliwa. Jeżeli nagranie ma dużą rozpiętość poziomów głośności, to można zapomnieć o komfortowym słuchaniu na zasadzie „ustawiamy ulubioną głośność i zanurzamy się w fotelu”. Połączenie realizacji pozbawionej kompresji z torem, który radzi sobie z różnicowaniem poziomów, daje efekt znany posiadaczom dobrze skonfigurowanych systemów high-end. W pianissimo orkiestra gra cichutko, więc automatycznie robimy głośniej, ale jak coś znienacka gruchnie i łupnie, to sąsiedzi łapią za telefon i dzwonią po dzielnicowego. Krótko mówiąc: trzeba uważać.
Na zdjęciu 5805 wydaje się mały.
A to prawie 30 kilo kloca.
Podobnie grała droższa integra ML, a także odtwarzacz No. 390S, z którym miałem do czynienia dobrych kilka lat temu. Pulsujący rytm i podkreślanie kontrastów – tych dużych, jak i tych niewielkich – to w pewnym sensie „szkoła brzmienia Levinsona”; doskonale zresztą korespondująca z wyobrażeniem o „amerykańskim dźwięku”. W USA, jak wiadomo, wszystko jest najlepsze i największe, więc wzmacniacz nie może przynieść wstydu przemysłowi stawiającemu na ogromne silniki w krążownikach szos. To chyba trafne porównanie, bo dynamika pełni tu właśnie funkcję silnika. Napędza muzykę i pcha ją do przodu.
Kiedy przyjrzymy się barwie, okazuje się, że wzmacniacz nie ma własnego charakteru. Może znajdziemy śladowe zagęszczenie faktury w basie, ale reszta na tyle skutecznie równoważy jego masę, że można mówić o niemal wzorcowej neutralności. Wiele osób odbierze to jako jednoznaczną zaletę (i tak jest w istocie), niemniej zalecałbym powściągliwość. Bo jak mawiają starsi ludzie: „nie to dobre, co dobre, ale co się komu podoba”. A No. 5805 jest chyba nie „od podobania”. W odsłuchu płaska charakterystyka ma bowiem dobre i złe strony. Dobre wszyscy znają; złe – już niekoniecznie.
Najważniejsza jest taka, że przy cichym słuchaniu wzmacniacz gra, nomen omen, płasko, bo jakże by inaczej? Brakuje nasycenia barwy. Po to właśnie stworzono filtry typu loudness, mające podbić to i owo. Inna sprawa, że ludzie je stosowali także przy wysokiej głośności i stąd ich zła sława. Kręcąc gałką w prawo, trafiamy na „punkt otwarcia”, w którym dźwięk nagle dostaje skrzydeł. Mark Levinson ten punkt ma dosyć wysoko, na poziomie, który można już uznać za średni. Ani to wada, ani zaleta, tylko cecha i świadoma decyzja konstruktora. No. 5805 mógłby z pewnością grać jędrnie i efektownie już na progu słyszalności, ale wówczas przy naturalnym poziomie decybeli wytwarzanym przez fortepian czy orkiestrę daleko by mu było do neutralności. Podobne wrażenie odnosiłem w czasie słuchania droższej integry i „dzielonek” Levinsona. Co ciekawe i, przyznam, zaskakujące – punkt otwarcia obniżało źródło tej firmy. Niby miało tę samą receptę na brzmienie, co oznacza brak dobarwiania, a jednak podłączenie odtwarzacza No. 390S do wzmacniacza No. 383 przewodem XLR powodowało, że dźwięk się nasycał przy zauważalnie niższej głośności. Niewykluczone, że ta obserwacja powtórzy się we współczesnym sprzęcie ML.
Symfonika wypada dość surowo. Jeżeli będziemy chcieli się doszukać charakterystycznego zabarwienia, to znajdziemy jedynie delikatne rozjaśnienie smyczków i drzewa. Generalnie instrumenty brzmią lżej niż w sali koncertowej, za to wzmacniacz buduje realistyczną głębię, sięgającą daleko poza tylną ścianę pokoju. Dodajmy, że precyzyjnie wypełnioną ostro zogniskowanymi źródłami pozornymi. Otoczenie ich obfitym pogłosem podkreśla przestrzenność. Kolumny może nie znikają z pokoju, ale na pewno rozpychają ściany.
Dźwięk pozostaje spójny, a granice pomiędzy zakresami – niemożliwe do wskazania. W całym paśmie mamy do czynienia z dużą ilością powietrza, precyzją i świeżością. Najlepiej zaobserwujemy je w wysokich tonach, słuchając fletów, klarnetów czy perkusjonaliów. Czystość i rozświetlenie łączą się z delikatnością i finezją. Czasem nawet odnosi się wrażenie, że w kolumnach zamontowano o klasę lepsze kopułki.
W czasie krótkiej przygody z No. 5805 zauważyłem ciekawą cechę. Chodzi o… wymagania wobec odbiorcy. Jeżeli będziemy słuchać muzyki w tle, brzmienie nie zrobi piorunującego wrażenia. Do niczego nie da się przyczepić, ale też nic nie przykuje do fotela. Wiąże się to ze wspomnianym brakiem własnego charakteru. Co innego, kiedy się skoncentrujemy, a najlepiej zamkniemy oczy. Wtedy muzyka zaczyna wciągać, budować własną rzeczywistość, w której odnajdujemy się bez trudu. Zwłaszcza jeżeli nie unikamy wizyt w filharmonii i mamy zakodowane w głowie prawidłowe wzorce. Ustawiamy wówczas naturalną głośność, a brak charakteru staje się próżnią dla muzyki. Można dyskutować, czy na pewno wiolonczele i fagoty mają identyczną barwę, ale podskórnie czujemy, że jest po prostu w porządku i grają żywe instrumenty. Wbrew pozorom, niewiele osób jest gotowych na taki obrót, co oznacza, że No. 5805 nie jest wzmacniaczem dla każdego. Nie stara się przypodobać ani nie czaruje. Najdobitniej słychać to właśnie w symfonice i w moim odczuciu ten wzmacniacz jest do niej stworzony!
Pilot.
Warto też sięgnąć po starocie. Odbyć podróż w lata 60. i 70 ubiegłego stulecia. Proste, nieprzekombinowane nagrania, pozornie niedoskonałe technicznie z dzisiejszego punktu widzenia. Prezentacja jest szczegółowa, znów z naturalną barwą i dynamiką. Przestrzeń zaś – zjawiskowa. Chórki u Cata Stevensa są magiczne i zawieszone w nierealnym miejscu, przypominającym ogromną jaskinię. To tylko dowodzi, jak genialnym był producentem; podobno też wyjątkowo upierdliwym i męczącym. Potrafił się czepiać szczegółów, które innym umknęły. Kto wie, może był audiofilem. Na pewno zaś człowiekiem niesłychanie wrażliwym na jakość dźwięku. Wyprzedził swoją epokę mentalnie, choć na pewno nie w kwestii techniki. Skoro potrafił namalować taki spektakl dźwiękowy tak prostymi środkami, to sprzęt mu nie przeszkadzał. Wystarczy sprawdzić, jak wspaniale te nagrania brzmią na monitorach zbudowanych według receptur z tamtych czasów, takich jak Graham czy Falcon. Żałuję, że akurat ich nie miałem, bo z AP Tempo VI No. 5850 zagrał tak, że ciarki mi przeszły po plecach. Jeżeli realizm miałby być jeszcze większy, to chyba mógłbym napisać, że słuchałem Stevensa na żywo.
Te realizacje potrafią zabrzmieć jazgotliwie, z nalotem starzyzny, ale potrafią też genialnie, otwarcie i czysto. No. 5850 z Tempo VI zaprezentował poziom odniesienia. Tylko kilka razy słyszałem coś podobnego w swoim domu. Możecie to sprawdzić, jednak pod jednym warunkiem: nie używajcie plików. To najlepszy sposób, aby wykastrować wszystko, co subtelne i szlachetne. Takie mam zdanie i nikt mnie nie przekona, dopóki sam nie usłyszę czegoś naprawdę godnego uwagi. Mimo że DAC w No. 5805 jest technicznie zaawansowany, to i tak CD wciągnęło nosem plik 192 kHz. Nie było co zbierać. Szkoda, że nie mam Cata na winylu. Muszę to nadrobić.
Levinson pasuje do każdego wnętrza.